Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyłapał telefonicznie? — niekłamany niepokój zabrzmiał w jej głosie. Przecież, nie podchodzisz do telefonu, dziadku?
— Oczywiście, nie podchodzę, gdy Jan jest w domu! Ale, wybiegł coś załatwić na miasto i pozostałem całkowicie sam! Wogóle, nie pojmuję twego uporu trzymania tylko Jana ze służby! Stale mieliśmy po paru lokajów! Otóż, on wyszedł, a telefon bębnił, niczem oszalały! Zwlokłem się z trudem z fotela i podszedłem, mimo mej chorej nogi i dokuczliwych bólów...! Wtedy, zaczął mnie nudzić....
— Cóż mówił?
— Byłem zdumiony! Stale nadskakujący i uprzejmy Traub, zmienił zupełnie ton! Twierdził, że o ile nie otrzyma swoich głupich dwustu tysięcy będzie musiał przedsięwziąć decydujące kroki! Rozumiesz, decydujące kroki... Ot, co znaczy zadawać się z ludźmi nie ze swej sfery! A, jak dawniej płaszczył się przedemną i przed tobą! Co prawda, nigdy nie miałem zaufania do tego Trauba, o którego baronostwie nie wspomina żaden uczciwy herbarz!
— Odpowiedziałeś mu?.. — wpiła się wzrokiem w twarz księcia.
— Że ty, przecież, podjęłaś się przeprowadzenia tego interesu i lada dzień z nim wszystko zakończysz!
— A on?
— Że najdalej trzy dni zaczeka! Bo, nie tylko nie byłaś u niego, jak zostało umówione, ale ukrywasz się przed nim, pod pozorem wyjazdu z Warszawy! Prosił, z naciskiem, aby ci to powtórzyć...
— Trzy dni! — szepnęła, z radosnym błyskiem w oczach — Prędzej, bo dziś wieczór jeszcze nastąpi ocalenie!
Stary książę, nie zwrócił uwagi na ten cichy okrzyk.
— Oto, dlaczego twierdzę — mówił dalej z wymówką, że bierzesz się do rzeczy, o których nie masz najlżejszego pojęcia! Od trzech tygodni, pod