Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Zerknęła, na znajdujący się na ręku, zegarek — bransoletę. Dochodziła siódma.
— Czas już na mnie! — wyrzekła, podnosząc się ze swego miejsca.
— Odchodzisz? — skrzywił się — Ledwie powróciłaś do domu?
— Jeżeli mam wszystko załatwić — skłamała, wspominając w duchu, że musi się znaleźć w domu przed Turskim — to nie wolno mi się spóźnić. Dziś, wieczór odwiedzę Trauba... — dziwny błysk przemknął w jej czach — i zapewne, długo będę zajęta.
— Więc, idź! — oświadczył z rezygnacją — Ale, szczerze byłbym rad, żeby się skończyły te twoje nieobecności. Smutno mi samemu, bez ciebie!
— I mnie, smutno bez ciebie, dziadku! — jęła gorącemi pocałunkami osypywać jego policzki — Sądzę jednak, że od jutra będziesz mnie miał stale i niepodzielnie!
Wybiegła z gabinetu, a stary pan odprowadził ją wzrokiem. We wzroku tym, zazwyczaj bezmyślnym i apatycznym świeciły się serdeczne ogniki. Wszystko, co w nim pozostało z dawnego człowieczeństwa, lgnęło do tej ślicznej dziewczyny, ukochanego dziecka jego jedynej córki. Myślał może, że choć opuszcza go na kilka godzin Kira, to dobrze jest, że zaprawia się do prowadzenia samodzielnego interesów, bo przecież zamierzał pozostawić jej w spadku nieistniejące miljony.
Tymczasem, Kira, na odchodnem, dawała kamerdynerowi szeptem zlecenia w przedpokoju.
— Gdyby książę później się zapytywał — mówiła, nasuwając na swe złote włosy mały berecik — czy mnie niema w domu, to powie Jan, że powróciłam, ale śpię w moim pokoju.
Służący skinął głową.
— Rozumiem! — rzekł — Odpowiem, starszemu panu, to co mu zwykle mówię w takich wypadkach. Hrabianka była wyjątkowo zmęczona i prosiła, żeby jej nie budzić.