Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Znów jęła grać, swą poprzednią rolę, czułej małżonki.
— Połóż się! — przemówiła, troskliwie, ujmując go pod ramię i prowadząc do sąsiedniej sypialni. Za kwadrans ci to przejdzie!
Posłusznie dał się prowadzić, a gdy dotarli do znajdującej się tam otomany, runął na nią, niczem kłoda.
— Położyć się... — jeszcze wybiegły z gardła chrapliwe wyrazy.
Stała nad nim, wpijając się wzrokiem w szarą, z zamkniętemi oczami twarz „męża“.
— Śpi! — wymówiła po chwili z triumfem. — Nieprędko się zbudzi! Nic nie stanie na przeszkodzie mego planu! Zgóry, zresztą, wiedziałam, że tak będzie!
Dotknęła jego ramienia, później uszczypnęła go lekko... Nie poruszył się, ani drgnął. Teraz całkowicie pewna bezkarności, prędko jęła przetrząsać kieszenie nieprzytomnego. Wreszcie, natrafiła na upragniony pęk kluczy.
— Klucze od kasy Trauba.
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości, gdyż inne klucze znała dobrze. Tu zaś jeden był płaski mniejszy, widocznie od zatrzasku frontowych drzwi, drugi zaś dziwnego kształtu, większy.
Odetchnęła z ulgą.
— Ten mi otworzy upragnioną drogę! — mimowolnie wyszeptały jej usta, gdy mocno ściskała metalowy przedmiot.
Tak, po tylu próżnych staraniach i wysiłkach była u kresu swych marzeń. Bo, czyż nie odegrała komedji „małżeństwa“, z tym skromnym urzędniczkiem, który teraz nieruchomo spoczywał na otomanie, byle dostać się do zaufanego człowieka Trauba? Czyż jej życie, odkąd tu się znalazła, w ciągu trzech ostanich tygodni, nie było jednem pasmem męczarni, w ciągłej obawie skandalu i zdemaskowania, lęku,