— Więc tyle są warte, twoje obietnice Krysiu? — pomyślał z goryczą — Kłamiesz, udajesz czułą, by skorzystawszy z mego uśpienia, wymknąć się na nocną, tajemniczą wycieczkę?
Spojrzał na zegarek. Minęła północ. O ile pamiętał, dziwna niemoc ogarnęła go około dziesiątej. Przed dwoma tedy godzinami, Krysia opuściła mieszkanie.
Aczkolwiek, niedomyślał się jeszcze Turski, iż „żona“ dała mu zażyć proszek nasenny, którego działanie minęło wcześniej, niźli się tego należało spodziewać, owładnęło nim silne rozdrażnienie. Mimo zaklęć i obietnic, te same zagadkowe postępki.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i zapewne długo łamałby sobie głowę, co ten nowy wybryk oznaczał i niespokojnie oczekiwałby na powrót żony, gdyby jego wzrok nie padł nagle na kartkę, pozostawioną przez Krysię, a znajdującą się na widocznem miejscu, na biurku.
— Kartka? — bąknął, zdumiony, ujmując papier do ręki — Pismo Krysi? Cóż to być może?
Przeczytał i zbladł. A później przeczytał list powtórnie.
— Nie wróci! — wyszeptał z rozpaczą — Skończyła się ta zagadkowa komedja, która łatwo mogła zamienić się dla mnie w tragedję! Jeśli się nie przerodziła? Skończyła się! Może i lepiej się stało, choć... Czemuż ona pisze, tak niezrozumiale...
— Nie byłabym nigdy dla ciebie dobrą żoną — powtarzał zdławionym przez boleść głosem — więc odejdę! Zachowam... miłe wspomnienie i wiele zachowam wdzięczności... A ty... jeśli możesz... przebacz i zapomnij... Ta, którą znałeś, jako Krysię...
Pochwycił się oburącz za głowę.
— Przebaczyć to ci wszystko, przebaczę — wyszeptał, lecz czy w stanie będę zapomnieć? Ale, kim ty byłaś w istocie, ty, która sama wyznajesz, że znałem cię tylko, jako Krysię?
Raptem, z niezwykłą wyrazistością, w jego
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.