Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zważając na siekący deszcz i na chłodny wiatr, przejmujący prawie do kości. Mijał nielicznych przechodniów i nie zwracał uwagi na zaczepki umalowanych kobiet, tu i ówdzie czatujących w bramach.
Dopiero po długiej wędrówce, przystanął, zmęczony, obejrzał się dokoła. Sam nie wiedząc kiedy zabrnął na Stare Miasto.
Ponuro wychylały się z mroku małe, wąskie kamieniczki, w mdłem świetle latarni. Bez końca biegły, rzekłbyś, kręte ulice, tonące prawie całkowicie w ciemnościach. W zamarłych oknach nie połyskiwało żadne światełko. Wydawało się o tej porze, że to jakaś upiorna niesamowita dzielnica, w której nie znajdziesz żywego ducha.
Spojrzał na zegarek. Było po drugiej. Gdzie iść? Zawrócić, czy dalej brnąć przed siebie bez celu.
Nie wiadomo, na co zdecydowałby się, bynajmniej nie uspokojony dotychczasową wędrówką, gdyby niespodzianie dziwny, jakiś odgłos nie zwrócił jego uwagi. Wydało mu się, że zdala ktoś jęczy.
— Kto tu? — odezwał się głośno.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale z wnęki jednej z bram, tonących w ciemnościach, znów dobiegł go tem sam, dziwny odgłos.
— Kto tu? — powtórzył, zbliżając się w tym kierunku.
W pierwszej chwili nic nie dojrzał. Ale, gdy się zbliżył, zobaczył na ziemi jakąś nieruchomą postać.
— Co się panu stało? — zapytał, pochylając się nad leżącym?
Z ust tamtego wydobył się niezrozumiały początkowo bełkot. Był to mały, chudy staruszek, ubrany dostatnio, o wygolonej twarzy i siwych włosach, z których spadł miękki, czarny kapelusz, spoczywający o kilka kroków opodal.
— Co się panu stało? — zapytywał, dotykając jego ramienia. — Napadnięto pana?
Nieznajomy, podniósł nieco głowę.