Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Nie napad! — zaprzeczył. — Pomóż mi pan wstać!
Turski dźwignął staruszka, niby piórko do góry następnie ujął go silnie wpół, obawiając, że usunie się na chodnik, gdyż słaniał się na nogach.
— Serce... serce... nie w porządku... — mamrotał tymczasem stary. — Atak... Oj, dziś skończę... Jeśli Boga masz w duszy, odprowadź mnie do domu...
— Chętnie! — odparł Turski, przejęty przygodą i chcąc dopomóc choremu. — Gdzie mam odprowadzić pana? Może zawołam taksówkę?
— Nie potrzeba! — wyszeptał tamten. — Mieszkam stąd o kilka kroków... Tylko zabrakło mi sił, by się tam dowlec...
Wyciągał rękę w stronę jednej z kamienic, znajdujących się na wprost Fary. Jął go w tę stronę prowadzić Turski, a znalazłszy się przed bramą, zadzwonił.
— Teraz opuszczę pana! — rzekł, gdy rozległy się kroki dozorcy. — Moja pomoc staje się już zbyteczna!
— Nie, nie... — zawołał stary, widocznie powracając do sił i ściskając jego rękę. — Musisz mi oddać usługę. Pójdziesz ze mną... Mieszkam sam... Nie zniosę samotności... Jestem Lipko... Zegarmistrz Lipko. Ot — wskazywał na szyld — sklepik mam na dole, a mieszkam na górze... Nie odmówisz mi chyba tej drobnej przysługi, bo ze wszystkiego widać, żeś dobry i zacny człowiek!
W tejże chwili rozwarła się brama, a dozorca, nieco zdziwionym zwrokiem spojrzał na niezwykłą parę. Turski, w pierwszej chwili, zamierzał pod jakimkolwiek pozorem uchylić się od nieoczekiwanego zaproszenia, lecz stary patrzył nań z taką niemą prośbą w oczach, że żal mu się zrobiło chorego. Zresztą, czyż nie lepiej było wdać się nawet w tę przygodę, mogącą rozprószyć przykre myśli, niż powracać do smutnego i opuszczonego przez Kirę domu?
— Chętnie udam się z panem! — zgodził się, a dozorcy w formie wyjaśnienia dodał. — Panu Lipko