Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zabrał ci żonę? Och, on to potrafi. Samo niebo, czy też piekło mi ciebie zsyła! Chciałbyś się zemścić na Traubie?
Skinął głową.
— Tak! — rzucił mocno.
Stary zastanawiał się przez chwilę.
— Więc słuchaj, co ci powiem — wyrzekł stanowczym głosem. — Uchylę ci rąbka pewnej tajemnicy... Jeśli przeżyję, zdemaskujemy wspólnie Trauba, jeśli umrę, ty uczynisz to sam...
Turski nie żałował już teraz swej niezwykłej wizyty. Prawie uszom nie wierzył. Niespodziewanie dostał broń do ręki przeciw temu, kogo uważał za swego najgorszego wroga. Więc, w życiu Trauba były plamy? Można było na ich zasadzie go skompromitować i wyrwać z jego łap Kirę? Łowił uważnie szept starego.
— Posłuchaj — wyjaśniał Lipko — ten Traub, to łotr nad łotrami. Wiele ma zbrodni na sumieniu! Kiedyś... było nas trzech... postanowiliśmy utworzyć nierozerwalny związek, a na pamiątkę tej przyjaźni wykonałem trzy zegarki z odpowiednim napisem — wskazał na leżący na nocnym stoliku złoty, emaljowany zegarek, z wyrytym na kopercie dziwnym wierszem, który przedtem już uderzył Turskiego... — Rozumiesz?
Smutny był koniec tego związku. Dzięki Traubowi... ja... i ten trzeci... o mało nie przypłaciliśmy spółki życiem.
— O co właściwie chodziło? — zagadnął Turski pochylając się blisko nad starym, bo z jego słów nie wiele jeszcze wywnioskował.
— Zbyt mało czasu — posłyszał odpowiedź — bym miał rzecz całą opowiadać szczegółowo! Coraz mi gorzej... Życie że mnie ucieka! Zaraz dam ci papiery, to z nich się dowiesz! Tylko... Czy przysięgasz pomścić siebie i mnie na Traubie?
— Przysięgam! — wyrzekł Turski tak mocnym głosem, że chory, który śledził go bacznie, nie po-