Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

Znakomie! Sam Jan się nie spodziewa, jak mi dobrze poszło!
I nie zwracając uwagi na osłupiałą minę służącego, skierowała się w stronę gabinetu, w którym znajdował się dziadek.
Idąc, patrzyła machinalnie na opadnięte tapety, na meble, w których przeświecały dziury i na poszczerbione, a niegdyś tak piękne wazy. Lecz, nie zajmowały jej teraz te resztki dostatku, znajdującego się w ruinie. Co innego zaprzątało myśli Kiry.
Za pół godziny miał przybyć Traub. Aby „prosić“ o jej rękę. A ona nie uprzedziła jeszcze dziadka.
Nic dziwnego.
Mimo wczorajszej porażki, klęski raczej, nie zrezygnowała z dalszej walki. Bodaj, jeszcze więcej nienawidziła Trauba. Ale, choć całkowicie czuła się w jego mocy, choć pojmowała, że na nic się zda teraz ucieczka, uporczywie szukała jakiegoś wykrętu, sposobu ratunku.
Niestety, żadna zbawienna myśl nie przychodziła do jej główki, a czas naglił. Należało przed starym księciem Ostrogskim jako tako upozorować wypadki. Usiłując przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy zastukała do gabinetu, poczem weszła.
Książę siedział, jak zwykle, w fotelu przy kominku, mając wyciągniętą na taburecie chorą nogę.
— A... to ty Kiro! — ucieszył się szczerze na widok wnuczki. — Mówił mi Jan, że śpisz, nie chciałem cię budzić. Cóż, czy nareszcie załatwiłaś wszystko?
Kira zmieszała się nieco.
— Oczywiście! — wyrzekła, usiłując nadrabiać miną — Wszystkie inteersy zostały jak najpomyślniej załatwione... Ale prócz tego przynoszę ci jeszcze jedną wiadomość! Tylko nie dziw się bardzo...
Stary pan uniósł się na swym fotelu.
— Przemawiasz, niczem wyrocznia delficka!
— Zaręczyłam się! — wyrwało się raptem tragiczne wyznanie i zaczerwieniła się aż po białka.
— Ty... z kim?