Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby zapomniał całkowicie o wczorajszych wypadkach, a zaręczyny odbywały się normalnie, a nie w „przymusowy“ sposób.
— Jestem! — rzekł, całując Kirę w rękę i śledząc z pod oka wyraz jej twarzyczki, z której daremnie starał się przeczytać miotające nią uczucia. — Stawiłem się punktualnie! Mam nadzieję, że w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła, uśmiechając się słodko, a w myślach dodała. — Nie mogło cię łotrze przejechać po drodze gdzie auto? Tylu ludzi codziennie wpada pod samochody!
Traub, który oczywiście nie mógł odgadnąć myśli Kiry, był niezwykle ucieszony jej pozornie uprzejmem przyjęciem.
— Zastanowiła się pani od wczoraj — wymówił, wciąż nie wypuszczając ze swej dłoni o zakrzywionych, jak szpony drapieżnego ptaka, palcach, drobnej rączki — że to wszystko, co uczyniłem, to wyłącznie dla jej dobra?
— Może...
— I nie ma pani do mnie żalu?
— Nie... — bąknęła i delikatnie wysunęła swą rączkę z jego dłoni. — Zresztą sam pan się przekona. Uprzedziłam dziadka!
— Książę wie o mojej wizycie?
— Zaraz pójdziemy do niego! — rzekła.
Należało ten akt komedji, a właściwie straszliwej tragedji, odegrać do końca. Wprost przewidzieć nie mogła, na jak długo potrafi utrzymać swe nerwy na wodzy.
Zazwyczaj zimna i surowa twarz Trauba rozpromieniała się coraz więcej. Szczególniej, gdy Kira jęła kierować się w stronę gabinetu księcia. Więc, prawdę mówiła, zaniechawszy poprzednich podstępów?
Zastukała.
— Czy można, dziadku? — Jest tu pan Traub! Wszak uprzedziłam cię...
Rychło znaleźli się w gabinecie. Stary książę, na