Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

widok przybyłych lekko uniósł się w fotelu i skinął, głową, w odpowiedzi na głęboki ukłon Trauba. Nie można jednak było powiedzieć, aby jego twarz miała zbyt zadowolony wyraz.
W pokoju panowało przez kilka sekund milczenie. Traub stał nieco onieśmielony, jak każdy parwenjusz, który się zetknął z prawdziwym, choć zbankrutowanym, wielkim panem. Wodził wzrokiem po antykach i obrazach, zebranych w gabinecie. Dzięki staraniom Kiry, przeniesiono tu wszystko, co było jeszcze cenniejszego w domu i nic w tym pokoju nie znamionowało całkowitego upadku i biedy nie dającego się ukryć w innych salonach. Meble były trochę wypłowiałe, lecz prawdziwie stylowe, a z zczerniałych ram widniały płótna pierwszorzędnych malarzy. Szereg portretów w zbrojach i kontuszach, gdzie nierzadko połyskiwała hetmańska buława, przywodził na pamięć długie pokolenia karmazynów i dygnitarzy, którzy wyszli z rodu Ostrogskich.
Krępującą ciszę, pierwszy przerwał książę.
— Wspominała mi wnuczka — rzekł, niby z przymusem, nie patrząc na Trauba — w jakim celu pragnął pan mnie odwiedzić...
Tamten powtórnie złożył niski ukłon.
— Cóż — mówił dalej, z prawdziwą nonszalancją wielkiego pana, który musi się zniżać do plebsu. — Nie chcę się sprzeciwiać, skoro taka jej wola: Bo, wprost męczyła mnie o ten wasz związek! Ale szczerze zaznaczę, że nie jestem zachwycony podobnem małżeństwem!
Twarz Trauba przeciągnęła się.
— Czemu książę pan tak mniema?
— Bo nie znam pana prawie wcale, panie baronie! — podkreślił ten tytuł. — A dotychczas mieliśmy ze sobą do czynienia tylko w kwestjach pieniężnych. A w tych postępował pan bardzo ostro, niezbyt po dżentelmeńsku... Jeszcze przedwczoraj dopominał się pan o te dwieście tysięcy.
Traub zmieszał się.