Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta legitymacja dawała wstęp wszędzie, otwierała drzwi dotychczas dlań zamknięte, zatykała usta niechętnym i złośliwym.
— Kiro! — począł rozczulony.
Na to właśnie liczyła.
— Widzi pan — odparła — że dotrzymałam obietnicy.
Stała blisko Trauba, prawie ocierając się o niego. Czuł aromat jej włosów i młodego ciała. Brzydziła się teraz sobą i myślała, do czego dojść może z gruntu uczciwa dziewczyna, jak ona, gdy nie cofając się przed niczem, dąży do określonego celu. I te trzy tygodnie, spędzone pod jednym dachem z Turskim, obcym mężczyzną i to poniżające kokietowanie znienawidzonego wroga.
Lecz cofać się było zapóźno.
— Zmieniłam się? — powtórzyła, zaglądając mu w oczy filuternie.
Traub topniał, niby śnieg w promieniach słońca.
— Nie wiem, jak ci dziękować — mówił, składając długi pocałunek na jej rączce — i nie pożałujesz tego. Nie gniewasz się chyba, Kiro, że ci mówię ty, ale mam do tego prawo, jako narzeczony. Otóż — powiódł ręką dokoła po pustych niemal ścianach, gdzie jaśniejsze plamy znaczyły ślad zawieszonych ongiś obrazów — dam ci należytą oprawę, otoczę cię takim dostatkiem, o jakim nawet nie marzyłaś. Sądzisz może, żem skąpy i oschły... O, pod wpływem twej miłości i dla ciebie, stanę się największym rozrzutnikiem.
Niby od niechcenia szepnęła frazes, od którego zależały dalsze jej plany.
— Narzeczonej, przy zaręczynach, stale składa się prezent!
— Jaknajchętniej! — zawołał, prawie teraz przy tulony do Kiry i nie domyślając się o co chodzi.
— Widzisz — mówiła, wstrzymując się ostatnim wysiłkiem woli, by nie odskoczyć od wstrętnego dziada, — widzisz... Przekonałeś się chyba, że nie