Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

nie parę, lub kilka miesięcy. Może się coś zmieni, może nastąpi jakiś cud, jakieś niezwykłe wydarzenie.
Ale, znosić co dnia obecność Trauba, słuchać jego skrzeczącego głosu, uśmiechać się, gdy miała ochotę go wypoliczkować i prawić czułe słówka, tłumiąc równocześnie przekleństwa na ustach, to przechodziło jej siły.
Co robić? Powiedzieć szczerze o wszystkiem dziadkowi?
Może pojąłby, lecz, jak zniesie ten cios? Dla ludzi starszych, czasem przywiązanie do rzeczy i dostatku jest silniejsze, od przywiązania do najbliższych.
Czy nie umrze pod wpływem nagłej wiadomości o całkowitem ubóstwie, przesadzony w inne warunki, jak umiera stary dąb, gdy go z ziemi wyrwą z korzeniem?
Tysiączne myśli wirowały w głowie Kiry. Miała się poświęcić do ostatka, milczeć i nie zaznać osobistego szczęścia? I nagle w duszy załkała cichutko bolesna nuta wspomnienia...
Turski... Och, jakże mogła być z nim szczęśliwa! O ileż wołałaby skromne życie, w maleńkiem mieszkanku, gdzie spełniałaby rolę prawie służącej, od tego dostatku, który Traub rysował w przyszłości, pałaców i lokai, za jakąż okupionych cenę... Tak Turski... Co też robi ten biedak? Myśli jeszcze o niej, cierpi, czy też całkowicie znienawidził?
Wtem rozległ się odgłos dzwonka telefonicznego aparatu. Zdziwiona ujęła za słuchawkę. Znajomych w Warszawie prawie nie mieli. Czyżby, która kuzynka, bawiąca w stolicy przejazdem?
— Hallo! — odezwała się, ale wnet zaczerwieniwszy się, opuściła tubę.
— Tu mówi Turski! Mogę prosić do telefonu hrabiankę Kirę?
Dała nerwowo znak służącemu, który właśnie zajrzał do pokoju.
— Janie... Janie.. — szepnęła, wciskając mu słuchawkę do ręki. — Proszę powiedzieć temu panu, że mnie niema, że wyjechałam...