Strona:Stanisław Bełza - Za Apeninami.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Ranek, — skwar, zaduch. Przekupnie wrzeszczą bez miłosierdzia, windując owoce i jarzyny, sznurami na trzecie piętra. Wszędzie brudne i odrapane mury, wszędzie olbrzymi ruch pieszy.
Południe, — skwar coraz nieznośniejszy, coraz przykrzejszy zaduch. Na ulicach ruch się wzmaga. Dorożki i tramwaje przebiegają w różnych kierunkach miasto. Słońce pali strasznie a drzewa, nigdzie tak pożądanego, zwłaszcza tu, chłodu nie dają. Gdzie okiem rzucisz kupy śmieci, napełniają nieczystemi wyziewami powietrze.
Wieczór, — wreszcie zaczyna się robić chłodniej. Ruch na ulicach nie ustaje. Drogą na Posilippo suną pyszne powozy, zaprzężone wspaniale. Od morza świeży podmuch wiatru, przynosi tak wyczekiwany od samego rana chłód. Oddychasz pełną piersią.
To Neapol. Jaskółcze gniazda uwieszone po bokach wysokiej góry, środkiem ich kręte i brudne ulice, ciągną-