Strona:Stanisław Bełza - Za Apeninami.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

sza rzecz, ustami, chwytają pieniądz, zanim zdoła dobiegnąć dna zatoki.
Lecz oto statek rusza z miejsca. Chwała Bogu, bo na spiekocie strasznej stoimy tu już od dwóch godzin, mieli nas więc czas znudzić już śmiertelnie i ci nurkowie, i ten włoch śpiewający przy towarzyszeniu skrzypiec: „l’Addio bella Napoli“. Rusza statek, ale ruch jego trwa niedługo. Tu obok groty, roztacza się przystań Capri, tu więc przystajemy nanowo.
Wysiadamy. W przystani istne piekło. Do miasta Capri piechotą iść nie podobna, więc cisną się do nas przewoźnicy z różnych stron. Ten zachwali konia, którego za uzdę prowadzi, ten osła, ten wreszcie muła, a każdy klnie, z pod oka na drugiego spogląda, szturga nas i popycha bez miłosierdzia. Nareszcie dostajemy parę osłów, i na tych biblijnych rumakach, popędzani przez biegnącą za nami z krzy-