scach, nie w jego gmachach, bo te co tu się wznoszą, raczej do kościotrupów, niż do zamieszkałych gmachów podobne, ale w tem czemś, co się opowiedzieć nie da, czego nikt bez widzenia pojąć nie może, a co podpatruje ten tylko, kto dajmy na to, słyszy taki na wodzie chór, lub błądzi nocą po cmentarzu miejscowym, niby upiór zatopionym na poły w morzu, lub wreszcie pływa o zmroku po uliczkach, wązkich jak nasze trotuary, a głębokich, tajemniczych i strasznych, jak sumienie zbrodniarza... Myślę że tak jest rzeczywiście, i przed oczami duszy mojej staje mi w tej chwili mara wielkiego angielskiego poety-marzyciela, który tu właśnie, część swojego burzliwego życia przepędzał, a którego niejedno dzieło, bodaj czy pod wrażeniem, tego właśnie nie dającego się opisać „czegoś“ nie powstało.
Bo kto ma poetyczną duszę, ten niechaj do Wenecyi podąża, a to co
Strona:Stanisław Bełza - Za Apeninami.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.