Tłamsiły ją, z kłosistych głów ziarna jej łuskały
Tryby, terkotem szparkim świeży miąższ ciszy żrące.
Na krzywych szponach wideł o trzonku wyślizganym
Wynosił ją chłop rosły i składał w stos pod słońcem.
Dzień pozostawił ranka dzieciństwo za plecami,
Słonecznem zdrowiem tryskał i w ziemi się zadurzył.
Bat ćwiochał, konie kierat ciągnęły wkrąg za ramię —
Młockarnia grała raźnym trajkotem na podwórze.
A nocą było cicho, spały stodoły bramy,
Drzemały w stajni konie — na niebie był przymrozek.
Zaspany, mąką światła srebrzystą posypany,
Nad własnym cieniem sterczał w bezruchu słomy stożek.
Nagle krzyknęło niebo — świat zbielał i osłupiał,
Noc najjaskrawszą blasku rozdarła się pochodnią!
Blasku ciemności zimne, jaśnisty mroku upał —
Blasku ślepota gwiezdna!
Stos słomy stanął w ogniu.