Strona:Stanisław Czycz - Ajol.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

mijam też to i jeszcze wiele i że w końcu w tym wszystkim były rzeczy naprawdę nieprawdopodobne były zielone liście nieruchome domy wiatr deszcz chodnik pomnik uśmiechy kobiet jakaś rzeka miała łagodne chłodne fale pomijam nie dbam teraz o to lecz że wystarczyło tak mało i prosto gdy ja tak bardzo byłem już pewien w sobie Wielkiego Idioty a kopcące lampki ciągle jeszcze skwierczały we mnie dymy barwione jeszcze czuciami dęły w białą pogodę byłem jej tak pewien a tu proste podstawienie mi dziwy tak pewien Wielkiego Idioty jak okazał się gorzej nawet niż zwyczajnym jak gorzej niż przeciętna była ta dziwa gdybyż przynajmniej lecz żadna boska piękność gatunek kategoria trzecia ale tresura wyobraźni Beatrycze Julia czy i zmysłów ta Sztuki Piękne tresura wreszcie wiem ma sens ta w gruncie rzeczy straszliwa ta praca potrzebna im hypnotyzerom podniosły się w tej we mnie Julii wszystkie przytajone dymy i kolorki rozsnuły ją w całą tak już zdawało się nie do zmącenia białą pogodę gęstym i lepkim oparem do każdego zakątka i jeszcze bardziej teraz gdy nie ma oni to przewidzieli i podgrywajcie uderzajcie teraz wszystko już trafi cokolwiek będzie już trafi we mnie gdziekolwiek celować wszędzie gęsto od niej i kolorowo i lepko i chwytliwie teraz gdy nie ma jej nie ma tam poza mną o ile była o ile to było gdzieś jeszcze poza moimi dymami i barwieniami
nie, przecież wiem wiem było nie mogę zapomnieć było mówiłem niemożliwe lecz droga nie zapadała się czy rozwiewała gdy szedłem trzeszczał śnieg pod butami i pokryte lodem schody na moście kolejowym dotykałem poręczy śnieg chłodził mi palce były te same drzewa po nocy następował dzień było zimno wyraźnie i długo wszystko za długo jak na widzenie senne dotykałem czoła mówiłem nie ma niemożliwe gdy już ją spostrzegałem i gdy stała obok i zwyczajne były jej słowa i uśmiech, zwyczajne cóż jest zwyczajne cóż drzewa lód cóż jest istniała ona była początek i w śniegu wstawały żywe liście podnosiły się upały w stających się stronach świata wschodziło powietrze i w jego błękitnych pełganiach jakbym myślałem szedł w głąb stwarzającego mnie Boga a ona miała drobne ręce i było jej zimno