stanawiam się czy nigdy inaczej, wyłania się: jestem z matką w lesie jakby ogromnie daleko od domu ta nie kończąca się niedziela wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu zielonym od okrągławych liści jakichś roślin to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności uderza gdzieś daleko dzwon potem kilka matka wymienia jakiś odległy klasztor słyszę je jak przez wodę to zatopione dzwony razem z tym klasztorem zatopione jak my w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni już z niej nie wyjdziemy nie będzie nigdy domu nigdy końca tej niedzieli jest mi słabo do szaleństwa to samo to samo bez końca jak gdy będę czytał później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej w tej nie wiedziałem dalekie coś mdląco słodko coś się powtarzało miałem to w sobie już po paru kartkach i dalej było nic tylko echo tego mdląco aż do bólu uparcie to samo i koniec gdy doczytałem połączył mi się z początkiem nie było końca i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego coś to samo to samo i pojąłem dopiero po latach że ta bajka była wierszowana choć wydrukowana jak proza i wreszcie nie mogę powstrzymać płaczu mimo iż wiem że matka mnie za to zbije —
rozdzierająco, nigdy inaczej, i również nie dla tych działań chodziłem do lasu, przed którymi choć już nie takimi lękowo dziecinnymi broniłem się jakby przymykaniem oczu prawie niepatrzeniem, nigdy dla żadnych jego działań lecz nie mogłem usiedzieć w domu a nie chciałem nikogo spotykać, zanim miałem tam schowany rewolwer, a potem i bombę, mniej już schowaną,
rewolwer był duży cieszył mnie jego ciężar mam podobnie jak szarpnięcia w momencie wystrzału jakby zachowany w mięśniach ręki jak wokół pasa chłód naboi które nosiłem za koszulą, dzwoniło mi może w uszach po każdym strzale lub pamiętam to dzwonienie ze strzelań w piwnicy lecz nie słyszałem echa w tym lesie i w nocy strzały jednak musiały się nieść daleko
Strona:Stanisław Czycz - Ajol.djvu/19
Ta strona została skorygowana.