Strona:Stanisław Czycz - Ajol.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Nie, nie myślę; mam w dupie myślenie o czymś co mam w dupie.
Naprawdę ty talk..? — Nie znałeś jej.
Nie znałem. Masz białe, zaczynaj.
Ona była...
Wiem, inna.
była...
jak kwiat.
ona... kiedym...
w gorącą noc kiedym... przeszedł mnie dreszcz musnęły mnie w policzek jej włosy czerniące tę noc jeszcze goręcej te promienie północnego słońca nie było wiatru to w ciszę wchodzą
włosy... czarne...
nucą kwiat sosny w granatowych powiekach nocy...
znałeś ją?
a raczej wierzby; która ma kwiaty-samiczki. Zresztą i sosna też, zdaje się. — Tak, włosy czarne, długie
Co?
Kwiat. Róża. Fascynująca. Lilia. Nie są tak całkiem głupie te porównania. Kwiat. Piękny. Byle nie dotykać, czy zbliżyć się za bardzo powąchać,
To było na początku lata?
odpadają z nich te tam płatki i strojenia też wewnętrzne gdy kto i te widział
W czerwcu?
i zostają tylko te... jak to się nazywa? — słupki, nie? Kontynuując poetycko, inaczej powiedziałoby się krócej. Może od połowy czerwca.
Czy ona miała
Miała. Taką... jakąś małą bliznę... poniżej lewej piersi...
Więc nie. — lekki taki ślad jak po draśnięciu, ale pod łopatką.
Masz chyba rację. Ognista dziwa, zawsze tak się rzucała żem już nie kapował gdzie ma przód a gdzie tył. Tak gdzieś do końca czerwca. Pod łopatką
Co?!...
Tak gdzieś do końca czerwca.
Ta..!
blizna, tak, już sobie dobrze przypomniałem, pod łopat-