Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

lśnienia, to było niebo i szaty aniołów, może i samego Boga, nie widziałem więcej prócz niewyraźnych zarysów tych szat w całym tym wytężeniu strachu przed jakąś straszliwą karą za grzechy wpajaną mi od nieomal niemowlęctwa, strachu przed może samym zobaczeniem Boga już za sekundę za dwie, wytężeniu w którym ja żywy jeszcze jakbym się sam już z tego życia wydzierał tam i już tam prawie byłem, lecz i myślałem o uskoczeniu gdy bomba spadnie obok, te bombowce zaatakowane zrzucały pewnie dla odciążenia się ładunek, zjeżdżałem na sankach, nie słyszałem samolotów lub się do ich przelotów przyzwyczaiłem, rozległ się grzmot, ten przeraźliwy trzask, byłem z hukami już oswojony, żaden nie był taki, może iż nie tak bliski, to było jakby w mojej głowie rosło drzewo i w to drzewo uderzył piorun, wydał mi się ten trzask całkiem nieziemski lub właśnie tylko w mojej głowie że to w niej mi tak strzeliło pękła mi może od mrozu i zacząłem ją macać bomba spadła powyżej mnie z tyłu i niczego nie widziałem i nie czułem podmuchu, zacząłem siedząc na tych sankach po ukończeniu zjazdu macać głowę, poderwał mnie skowyt i ryk samolotów podobny chwilami nawet do wrzasku świni i klekotanie działek i trzask dalszych bomb i biegłem pod dom i to wyraźnie już ziemskie też chwilami czułem jak nie poza mną a jakbym ja nagle tak śpiewał całym swoim ciałem —
to koncertowo-muzyczne nie jest wyłącznie z siuśkowato-cacusiowatych genowatych W obrazkowań, słyszałem o bombowcach wyposażonych jeszcze w rzeczy wyłącznie śpiewne, takie komory otwierane w chwili nurkowania rozdzierane w nich powietrze wydaje ten dodatkowy dźwięk,