Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

więcej niż na nim zależało mi na tamtym zakosztowaniu żeby aż planować konkretne działania, chyba Andowi też nie zależało bardziej, miał może tylko więcej zapału lub z pomyśleniem przychodziło mu zaraz działanie, nie trafił u mnie na chwilę akurat tych pragnień, ani na chwilę w której myślałem że dam mu ten rewolwer gdy mi tak mówi że chce skończyć, mówił mi to i ja obiecywałem mu dać rewolwer już parę razy, pomijając że mówienie jego do mnie — i do niego moje też chyba inaczej nie dochodziło — było już prawie takie jak te z czasu wojny komunikaty radiowe „Klementyna wychodzi za mąż” czy „zakwitły żółte tulipany”, zdania zrozumiałe i z sensem lecz chodziło nie o jakąś Klementynę czy tulipany, wtajemniczeni dla których były nadawane wiedzieli o co — choć on swoje gadanie nadawał dla mnie a ja swoje dla niego, no pewnie)
Siedzieliśmy potem na wzniesieniu z którego las było widać ciągnący się aż po horyzont, niebo po zajściu słońca czerwieniało na zachodzie, powiedział nagle (już przecież nie rozmawialiśmy na te tematy) o którymś moim wierszu, że w tym lesie przypomniał go sobie, powtórzył mi parę słów tego wiersza, nie odezwałem się, nie wiedziałem co o tym jego mówieniu sądzić, gdy wstał podniosłem się również lecz powiedział że nie muszę go na tę stację odprowadzać (dom miałem w innym kierunku), pomyślałem że rzeczywiście nie muszę i pokazałem którędy ma iść, ale zaraz przyszło mi do głowy że nie poszedł na stację lecz zatrzymał się w pobliżu czy zawrócił żeby mnie śledzić lub żeby (przemknęło mi nagle przez myśl) iść po rewolwer, udawał przedtem że wziął go za grzyba, poszedłem więc za nim i zobaczyłem jak schodził z tego wzniesienia szedł