Z Nią poderwał się i powiedział że któryś z nas chce chyba dostać w mordę, i And — przed którym stał teraz temten Początkujący Poderwany — odwrócił się do mnie uśmiechnął się, zaśmiał się nawet głośno, tamten Towarzyszący usiadł, trochę się jeszcze rzucał, my jeszcze tam chwilę staliśmy, zaczęła grać orkiestra,
poza stolikami był parkiet, dopiero wtedy to zobaczyłem, uświadomiłem sobie że to nie jest zwyczajna restauracja lecz nocny lokal, zobaczyłem też parę dziewczyn czy kobiet, myślałem dotąd że jest tylko ta Muza, chociaż nie jestem pewien że tak myślałem, tamte musiałem już chyba widzieć wcześniej,
lecz były niewiele lepsze od Muzy i było ich pięć lub sześć o Początkujących Nastrojonych Na Kobietę około setki i nie wiem właściwie dlaczego zaraz wróciliśmy,
ja i And dlaczego wróciliśmy zaraz do hotelu gdy przecież nie mogliśmy liczyć na choćby krótką przyjemną chwilę w tamtym lokalu,
wprawdzie ten Towarzyszący Który Się Poderwał ciągle jeszcze Rzucał w naszym kierunku Groźne Spojrzenia i inni też byli Oburzeni naszym Zachowaniem Się
ale nam już od jakiegoś czasu śmiech nie sprawiał takiej przyjemności jak dawniej (tak, przesadziłem mówiąc że przyjechaliśmy tam aby się pośmiać, przesadzaliśmy bujaliśmy siebie wzajemnie że idzie nam o to, — lecz chyba to stąd że trochę za bardzo chcieliśmy zrozumieć o co nam tam idzie), śmiech nie sprawiał nam takiej przyjemności jak dawniej; myśmy się może już dość naśmiali
Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.