Kiedy wróciliśmy do hotelu And zaraz zaczął tasować karty, graliśmy w pokera a potem w oko, wydało mi się że będę rzygał i wyszedłem do ustępu, stojąc schylony nad muszlą i widząc już że rzygać mi się jednak nie chce zastanawiałem się przez chwilę czy mogę tam jeszcze pozostać, przespać się tam trochę, „nie, on zaraz by tu przyszedł, pomyśli że uciekłem przed nim i przyjdzie uśmiechnięty”, że uciekłem przed nim do ustępu i jego radość że wreszcie nie wytrzymałem i że on to odkrywa, nie miałem zamiaru sprawiać mu tej przyjemności,
ucieszyło mnie że gdy wróciłem on się rozbierał, usiadłem na łóżku, udawałem że chcę zdjąć buty i nie mogę ich rozsznurować, czekałem aż And będzie już w łóżku (a on rozbierając się mówił, że właściwie szkoda iż któryś z nas nie dostał w mordę od tamtego Towarzyszącego Muzie Poderwanego, bo to byłoby piękne męczyć się całonocną jazdą i tym wszystkim tutaj, po to tylko aby dostać w mordę, i że gdyby ktoś z nas rzeczywiście dostał mógłby już spokojnie wracać do domu, już by miał załatwione to, po co tu przyjechał, a po chwili dodał że może nie, że lepiej jest tak, to jest piękniejsze przyjechać tak zupełnie po nic, dostać w mordę to by już coś było) czekałem aż będzie już w łóżku i podejdę wtedy do stołu usiądę i powiem: „no, chodź, gramy”,
jednocześnie obawiałem się że on też udaje, też czeka z tym aż się położę, „otóż nie; jeżeli już nie mogę go tym zaskoczyć to przynajmniej nie dam mu się wyprzedzić” myślałem, „udaje” powtarzałem sobie gdy on już spał, „czeka, aż się rozbiorę” myślałem jeszcze prawie już drzemiąc, i później gdy zdjąłem już buty, i jesz-
Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.