Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

(tak, ta maska — oczy w słup, rozwarte usta — zapomniałem o niej powiedzieć wcześniej, chyba dlatego że była dla mnie czymś już zwyczajnym, i później myśląc o nim widziałem go zwykle z tą maską, była czymś zwyczajnym, robił ją i dawniej lecz nie tak często jak ostatnio, czasem od razu gdy do niego przyszedłem czy spotkałem go gdzieś na ulicy i zanim jeszcze zacząłem coś mówić, twierdził że to jest jego nastawienie się na odbiór, że tylko poprzez taką maskę — a powiedziałem mu dawno, już na początku, że to maska idioty, a on, że oczywiście wie że maska idioty i właśnie dlatego ją robi — tylko poprzez taką maskę może odbierać moje słowa, a także — jak dodawał czasem — chodzi mu o zgranie jego twarzy z moją, czasem też mówił „zazdroszczę ci tej twojej buzi, masz w niej stale to, czego robienie mnie kosztuje tyle wysiłku, tak, masz to bez wysiłku, całkiem za darmo, bez myślenia o tym”, „co za wspaniały wyraz odczuwania świata, równocześnie wyraz sposobu w jaki pragniesz uczestniczyć, i uczestniczysz, w sprawach świata, tak, buzia obrazująca rodzaj twojej w tym wszystkim, hm, aktywności”; ale w słowach tych było nie tylko szyderstwo; i on później tę maskę robił nie tylko dla mnie; jakaś nasza rozmowa i And także pewne swoje zdania ilustrował tym debilicznym otwarciem ust i wybałuszeniem oczu, i również jakieś swoje myśli (moje oczywiście też; siedziałem czasem milcząc a on zbliżał do mojej twarzy tę swoją wykrzywioną, towarzyszył nią moim — godnym, dawał mi to do zrozumienia, godnym właśnie takiego towarzystwa — moim myślom) też i swoje myśli, i nie tylko o mnie — a mówił mi że o mnie nie potrafi myśleć bez tej maski — myśli których już w końcu wię-