Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

się takie piękne takimi rozjarzało i otulało mnie promykami, tak, i nawet coś z tego pozostało we mnie jeszcze, mimo wszystko nie mogłem nigdy tej królowej i pazia wspominać bez rozrzewnienia), wieczory i noce tamtego sierpnia;
pomyślałem nie podnosząc jeszcze oczu, że And teraz powinien mieć maskę idioty, że jeżeli robi ją tutaj tylko dla mnie to powinien ją mieć może w tej chwili szczególnie; lecz nie: miał oczy przymknięte, głowę wspartą na ręce, trochę tak jakby drzemał;
orkiestra znów grała jakieś tango —
może to samo, to samo lub bardzo podobne tango, ale słyszę je wtedy z oddalenia, nie jestem już tam w parku gdzie usiłowałem znaleźć dla siebie jakąkolwiek dziwę najbrzydszą choćby, plątałem się tam parę godzin, chciałem wreszcie przynajmniej zatańczyć z kimś, zatańczyć choć raz, jest już po północy, ta pierwszomajowa zabawa dalej tam trwa, słyszę to tango leżąc w jeszcze jakby nie ostygłym kurzu tej prawie polnej drogi i odległa muzyka zdaje się otwierać w powietrzu przestrzeń w którą musi przecież wejść ta — ze wszystkich moich marzeń wszystkich zasypiań — dziewczyna, myślę że zaraz wejdzie, że przecież teraz, właśnie teraz, wszystko jest czekaniem, jest najwyższym wytężeniem w jej pojawienie się, może w pierwszej chwili nie rozpoznam koloru jej włosów, będzie stała lub powoli szła, niewyraźna z początku, prawie niematerialna w tej rozjaśniającej się już trochę nocy, i myślę że nawet leżąc dalej na wznak będę wiedział kiedy już będzie, choćby ona nie stanęła tuż przede mną;
chwila łagodna; mija już może godzina, i minął już czas gdy jeszcze mogliśmy iść do teatru, a kiedy przed-