Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

mi do skroni i oczu las w podmuchu wiatru nagle jakby oddychał czy wzdychał szeleściły liście nasłuchiwałem po każdym strzale tych gdyby się zbliżały kroków szeleściły liście poruszone zawsze chyba tylko wiatrem, — bombę zobaczyłem wrytą tuż przed sobą jakby właśnie spadła i zaraz wybuchnie i wybuchło we mnie jakieś pobłękitnienie w którym zdawał się wdzierać we mnie cały świat z lądami wodami i słońcami jakich bym nigdy nie przeczuł i powietrze zdawało się pulsować drgało w rozjaśnieniach i przygasaniach, i próbowałem potem chodziłem tam próbowałem powtórzyć w sobie to osłupienie, które było dla mnie piękniejsze od najbardziej nawet idiotycznych marzeń dzieciństwa, potem mi ktoś tę bombę przewrócił podniosłem ją ustawiłem znów pionowo, i dalej ciągle przewracaną ustawiałem tak przez chyba znaczną część mojej młodości —
tak, ta historyjka z poziomkami — przypominałem sobie — była jeszcze przed tym a paź i królowa już w czasie bomby, więc gdy ta królowa wyjechała i nie miałem jej już zobaczyć, miałem bombę mogłem wrócić do niej,
jak mogłem i po epizodzie z wierszykami, i z Andem bo i to uważałem dojrzało już do skończenia i w dodatku kiedy podczas trwania tamtych w rodzaju i pazia i królowej — bo było jeszcze parę w tym rodzaju — nie myślałem o bombie,
ale kończyły się, i cieszyło mnie że mam do czego wracać, że coś jeszcze zostało, może nie tak znów dużo, ale wiedziałem już że nie można chcieć za dużo, że jeżeli (he he — nie w tamtej restauracji lecz tu, przy tych słowach, znów wybucha we mnie wzbierający przez cały czas ale chwilami przyczajony chichoczący prawie nie-