Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

dostrzegalnie, wybucha i ogarnia mnie teraz całego śmiech) że gdyby nawet cokolwiek to trzeba sobie powtarzać „wystarczy” „to mi wystarczy” (he he, o, dowcipnisiu, o, bodaj cię, ooo, he he) —
to z tym było inaczej, chciałem żeby się skończyło, często siedząc z Andem myślałem o bombie o rdzewiejącym rewolwerze, i wreszcie już zaczynałem chodzić do lasu, rewolwer był znów wyczyszczony i pionowo stała bomba, i jeżeli jeszcze czasem do Anda jechałem mówiłem sobie że tylko sprawdzić co mnie tam tak trzymało, na co straciłem (biorąc pod uwagę i wiersze) tyle czasu, „na nic” myślałem wracając nocnym pociągiem „i już tam więcej nie pojadę” „skończone”; tylko że potem któregoś dnia skończyła się bomba — „za mocno ją przewrócił, skurwysyn, żebym choć widział, tę swoją śmierć, nie tego skurwysyna to mój grób, i jak bym teraz miał żyć po swojej śmierci, to było wszystko, został mi jeszcze rewolwer i gdybym nie był tchórzem” może lubiłem patos i histerię uległem zresztą trochę nastrojowi jaśniały tam nad tym dołem drzazgi pokaleczonych sosen jak promienie tego pięknego wczesnojesiennego poranka — to już nie było do czego wracać, przestało mi się spieszyć z kończeniem widywań się z Andem i nabierały te nasze teraz spotkania ponownych (jak dawne — choć już trochę innego rodzaju) rumieńców, ja może tu skierowałem tamte z lasu nie tyle już słońca co miejsca po nich, przestałem chodzić do lasu, rewolwer leżał gdzieś w lisiej norze owinięty szmatami przesiąkłymi już chyba wodą w miejsce oliwy, — lecz jeszcze czasem wracałem tam myślami, czasem wrażenie jakbym szedł po tłumiącym kroki igliwiu i jakbym czuł w dłoni ciężar rewolweru