Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

zapomniałem o tym i z asem w rękawie, który gdzieś tam się zaczepił, z tym asem byłem już przez cały czas naszej jazdy; dopiero później, już w domu, kiedy się rozbierałem, on mi z rękawa wypadł
Mam te kartę; — o, jest tutaj: as pik; zagięty róg, papier brudny, barwy prawie popiołu, z jakimś żółtawym zaciekiem z jednej strony. Mam tego asa; he, he, And, zagramy w oko? No tak, w guziki, ale wolałbym teraz w oko; ten as? nieuczciwe? Co nieuczciwe? Że chcę aby szanse były mniej więcej równe? — miałeś przecież zawsze przewagę nade mną, to czy ja nie mogę pomóc sobie tym w rękawie asem? miałeś przewagę — sam stwierdzałeś, nie, nie tylko w grze, o ile zresztą to wszystko nie było tylko grą, byłem oczywiście kiepskim partnerem, nie dorównywałem — powiedziałem już, brak uzdolnień czy talentu czy jak tam jeszcze, — miałeś zawsze, a wtedy, gdy przyszedłem tam z guzikami, to był już szczyt, szczyt mistrza, i czy ja mogłem spróbować zrobić też coś takiego? doganiałem cię nieraz jak myślę ale w tym czy mogłem choćby marzyć o dorównaniu? — zawsze byłem daleki od przesadnej skromności od nawet skromności w ogóle, ale wiem, wiedziałem, że gdybym i ja, gdybym spróbował, to byłoby to żałosnym jakimś pastiszem najbardziej marnym ze wszystkich dotąd doganiań, bladą karykaturą; tak, nie kreacja ale raczej coś z biednej kreatury, — i nie brawa ale raczej grymasy niesmaku. — — Tak, nie tylko w grze w karty. A ja teraz chciałbym przynajmniej w grze w karty mieć podobne szanse; zagramy w oko?)
— — patrzył w okno, czekałem aż się odwróci, i wtedy podam mu kartę; lecz on po chwili — patrząc ciągle w okno — powiedział: