Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

padnie poczekać, że to do czego się idzie będzie trochę później, można się nie spieszyć nawet gdy się wie że spóźnienie wyklucza już spotkanie,
„przecież masz żonę” mówię do Anda odpowiadam na jego słowa, „miałeś żonę” poprawiam się bo to było tam a przecież tam już nie wrócimy, jednocześnie myśląc jeszcze: te dwie kobiety; to co widziałem jest zupełnym odsłonięciem, i nie tylko odsłonięciem dokonanym przez samą naturę lecz widziałem ich spojrzenia i ich zachowanie się i to nie miało nic z masek, jak u tamtych na powierzchni, nic z mylących zdobień tego właściwego przecież im wszystkim kurewstwa, myśląc a także przypominając sobie wrażenie od razu w momencie gdy zobaczyłem te kobiety, wrażenie natychmiastowe i jedyne: coś sowiego, równocześnie jakaś błoniastość, jakby skrzydeł nietoperzy, które jakby nagle dotykały mej twarzy, czułem ich chłodną lepkość — i jakaś obejmująca mnie fala snu — z przeciągłym drgnięciem rozkoszy jednak — snu z ruchliwych ciepławych futerek, — „miałeś żonę i syna”,
„tak”, mówi And, „wydaje mi się że miałem; wydaje mi się, tak jak i przedtem mogło mi się wydawać że mam”,
korytarz się kończy i zawracamy, potem wchodzimy w jakiś drugi, ludzie na ławkach i ludzie idący, znowu jakiś kiosk z piwem i papierosami i blade bułki ze serem i cukierki i herbatniki czy sucharki podobne do tych jakie mamy jeszcze w teczce, „miasto bardziej prawdziwe” powtarzam sobie,
„miasto prawdziwe” powtarzałem; nie wiem, może w pewnych momentach widziałem to inaczej, lecz ciągle jednak były te myśli uparcie powracały — przerwane