znania; a więc można powiedzieć i tak: jeżeli coś w nas jest wielkie i nie przestaje być wielkie, to dowód że nie istnieje”. On zadał mi w końcu tamto pytanie i odpowiedziałem twierdząco, lecz zaraz — ponieważ uświadomiwszy sobie to zdumienie nagle się go przestraszyłem, tak, to naprawdę przejęło mnie strachem — zaraz dodałem — żeby się temu zdumieniu przeciwstawić a może nawet (bo miałem i tę nadzieję) zlikwidować je zupełnie — dodałem:
— zdumiewa, ale nie bardzo.
— No więc pozostaje ci jeszcze czekanie na to „bardzo”; tak bardzo, że już nie będzie w tobie nic prócz zdumienia, ono zajmie miejsce tamtych fantazji; więc teraz jeszcze masz trochę czasu aby się zastanowić czy można żyć samym zdumieniem; zdumieniem że się jednak żyje; a jeżeli ja tutaj trochę się wygłupiałem
— Proszę państwa, zamykamy —
to było powiedziane wyraźnie, lecz niezbyt głośno, ale natychmiast poderwaliśmy się, ruszyliśmy do wyjścia, a w drzwiach zatrzymała nas jeszcze kelnerka bo zapomnieliśmy zapłacić.
Naszego pociągu już nie było, ale za kilkanaście minut nadjechał następny, więc ten pierwszy odszedł chyba przed jakąś godziną.
I znowu byliśmy prawie sami w wagonie, jakichś trzech mężczyzn, chyba górników, siedziało w drugim jego końcu, usypiające dygotanie rozklekotanego wagonu, blade i jakby brudne światło lamp, powietrze wilgotne ciężkie przesycone zapachem lakieru z rozgrzanych ławek, w tym dygotaniu i oparach And jednak jak
Strona:Stanisław Czycz - And.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.