Szła oślepiona — przez plecy, przez wzgórza
Przecięte pasmem kręgosłupa szczytów.
Rozkosz jej rosła jak rozległy kraj
Rozpięty w rzekach, drogach i podróżach.
Wolała z siebie — jak z głębi równiny,
Krzyczała siebie — jakby tworząc pułap
Stromego nieba. Pogodna i czuła
Do ziarnek włosów, do kropelki śliny.
Aż ogłuszony jej szczęściem — przebity
Strzałką języka drżącego, raniony
Drab począł tonąć. A więc poczuł śmierć —
To były z filcu utoczone dzwony.
„Cóż jeszcze mogę darować ci, Słodka?
Jaką pieszczotą skaleczyć tę noc?”
„Niech mnie z twej ręki śmierć ostra napotka,
Niech na tej nocy zaniknie się mój los”.
Ciął ją szeroko, z przestrachem i bólem,
Szedł od stygnącej jak od lustra — w tył...
Gdy go ujęli, klęknął u ich stóp,
Objawił głowy apetyczną kulę.
To byli starcy w pąsowych perukach,
Jak cztery róże w wezgłowiach szafotu —
I tylko język przedświtu łopotał,
I tylko cieśla monotonnie stukał.