W pled owinięty — na ramieniu zaśnieżonego mola,
Ileż ja — smutny człowiek — rozmawiałem z morzem.
Było osamotnione, ludzie uciekli odeń jak od zarazy,
Tylko światła elektryczne chodziły po nim, błądząc.
Taki tu teatr robię. A to dostojne zwierzę,
Czy może Bóg — jedynie pochwytny w tym mizernym świecie —
Okrążało mnie, węsząc, badając, biorąc na spytki,
Od których sól osiadała na wargach; krzyk mewy na twarzy.
Bo poprzez wszystko, co mi dała miłość:
A więc przez palce, kolana, zdumienie,
I przez to wszystko, co mi dała śmierć: przez rozum,
Od niego brałem najwyższy szczyt: powagę.
Poważne morze! Ty jesteś, które otwierasz
Mosiężne bramy dojrzałego czoła,
Za twoją przyczyną ołów skuwa szczęki męża,
Temida trzyma Wagę, Anioł — Miecz i Tarczę.
Szlachetne morze! Do ciebie by przywodzić
Durniów krzyczących po zapustnych placach,
Oni niewinni; bo się nie napili
Twej sinej — w śniegu — w zmierzchu samotności.