Kiedy generałowej Branickiej tramwaj odciął stopę,
Jej ogródek pośrodku podwórza zesechł i zmizerniał.
Siatka, która osłaniała ten skrawek, jak kwef ochrania wdowę,
Stała się szmatą z drutu, łodyg i rupieci,
Na drewnianym stole sczerniał ślad po kartach,
Na żwirowanej ścieżce rozciekła się mysz.
A przedtem — jak pomnę — szlachetna Branicka,
W sukni sprzed wieków, w srebrnym hełmie włosów,
Wnosiła tu z piętra kruche filiżanki,
Dzbanuszki ze srebra, ciastka z margaryny,
I w pozie przejętej z portretu Marii Ludwiki
Oczekiwała trzech swoich Staruszek.
Miała je trzy — nieodmienne — wyszperane
Ze sklepów Desy, ze Szkoły Tańca, z Pensjonatu:
Nakryte wielkimi czarnymi kapeluszami jak rzeką,
Opięte w gorsety, w których trzeszczały szprychy parasoli.
„Ce sont des vieilles” — myślałem po francusku,
A one po francusku piły cienką kawę
I śmiejąc się z francuska, piskliwie, drobnymi rączkami
Oganiały się od pszczół sennych i wielkich motyli.
I dużo mówiły, nie słysząc się nawzajem, bo głuche,
I patrzyły w śmierć swoją przez zazdrostki słonecznika.