Ten w lisiej czapie postękiwał ciężko;
Widać go Zmora we śnie dopadła, a puścić nie raczy.
Tamten spod Kozienic wojował ze czkawką;
Hyp! — i hyp! — Lekarz od dawna odmówił mu zdrowia.
Ów, co uwiódł młódkę, próbował coś nucić,
Lecz jak się pośliznął, tak w niemotę popadł.
Ba, nawet sam Leśniczy nastroszył się szronem
I choć ziąb okrutny, on pary z gęby nie puścił.
Noc była. Gdzieś w pobliskim lesie
Mróz kropnął salwą z gwintowanej sosny,
Aże dech zaparło. Potem znowu głucho.
Jeno od sadyb, od ich białej sieni
Szło coraz słodsze, rozmarzone mlaskanie:
To bracia Dziki ucztowali w kartoflach,
Które chłód zimowy ucukrza i marcypani.
I właśnie wtedy —
Znienacka —
Ku grozie naszych rur posenniałych —
Wyszły nam naprzeciw
Szlachetne, Ciepłokrwiste, Dziewczęce Cietrzewie.
— Bigosować, Bracia! Bij, kto w Boga wierzy! —
Tak Leśniczy wrzasnął, aż mu złote żyłki (co starość zwiastują)
W oczach popękały. A tamci już za Nim:
Proch za prochem, śrut za śrutem, i granulek garścią
Prosto w te miłe, ogniskiem pachnące, Zwierzęta.