Strona:Stanisław Ignacy Witkiewicz - Janulka, córka Fizdejki.djvu/23

Ta strona została przepisana.

FIZDEJKO /bijąc się po lędźwiach/ — Moja krew! Moja krew! Jak Boga kocham. Wszyscy Fizdejkowie byli tacy.

JANULKA — Wy nie wiecie co to za cudowny człowiek jest Mistrz. To prawdziwy rycerz dawnych czasów. Naprawdę — historia obróciła się zadem do pyska i żre swój własny..... ogon. To cud prawdziwy. Mogłabym go uwieść od razu, ale nie chcę. Ja jestem czysta dziewczynka, a on jest duch straszliwy, przeglądający się we mnie, jak w magicznym zwierciadle, ukazującym przedmiot ze wszystkich stron.

MISTRZ — Zaiste poznałem w sobie głębie, o które wcale siebie nie podejrzewałem. Raczej koronkowe wykończenia fundamentów mojej sztucznej jaźni. Ale o tym później.

v.PLASEWITZ — Czy przemyślałeś już to do dna, panie hrabio? Nie radzę. Jestem zwolennikiem wejrzenia bezpośredniego, czystej pojęciowej bzdury.

MISTRZ — Nie przemyślałem i nie mam zamiaru. Zbyt wiele cudownych rzeczy tu się stało. To szczęście, że poznałem córkę twoją wcześniej niż Ciebie, mój Fizdejko. Tu istotną etykietą stworzył dla nas nasz nieoceniony Glissander. /Małpigiusz kłania się./ — Ale niedosyt dziwności skłania mię ku światom, zapomnianym przez dzisiejszą ludzkość.... /Zatyka usta ręką w żelaznej rękawicy. Co ja powiedziałem? Przy damach? O Boże, co za gaffa. /do Der Zipfla/ — Also, mein lieben polski czarownik: możesz pan kazać wnieść swoje potwory. Raźniej nam będzie z nimi. /Der Zipfel wychodzi./ — Cierpliwości. Ostrzegam, że mówić będę bezpośrednio. Ten improduktyw poetycki, biedny Melpigiusz, /wskazuje na Glissadera/ — ujął moją nieokiełznaną i skiełbaszoną fantazję słów w formy niewzruszone. Przy całej dowolności połączeń pojęciowych śmiem twierdzić..... /Wiatr wyje głucho./

FIZDEJKO — Ach, mów już nareszcie, Gottfrydzie. Nie obiecuj, tylko mów! Bebechy mnie bolą od tego oczekiwania, a tyle jest jeszcze przed nami.

MISTRZ — Zaraz — tylko niech wniosą potwory. Etykieta musi być zachowana. /Dwóch bojarów wnosi ogromną pakę z desek, grubo ciosanych. Za nimi zaraz dwóch innych wnosi drugą pakę. Stawiają paki po obu stronach ekranu. Za nimi ukazuje się Der Zipfel./ — Może trochę światła, kniagini. Proszę zapalić lampkę. /Elza przekręca guzik. Światło zalewa scenę./ — Ta nędza to jest efekt kapitalny, jako tło do mojego programu. Nie myślcie, że jestem pijany. A teraz, książęta zbydlęconej Litwy, otwórzcie paki z potworami. /Bojarzy zaczynają odbijać paki od strony widowni. Odbiwszy z góry i po bokach, przytrzymują pokrywy, czekając na dalsze rozkazy./

JANULKA — Tego jednego obawiam się trochę.

FIZDEJKO — I ja też. Ale skoro Mistrz tak każe — to trudno. Jednak mnie nawet dziecinnych bajek nie oszczędzono na starość. Wszystko muszę przeżyć. Czy ja dziecinnieję? czy co u diabła starego? Boję się, jak małe dziecko.

MISTRZ — Nie ma żadnej obawy. Many przecież między nami szlaczetnego Der Zipfla, Wielkiego Czarodzieja i naczelnika najpiekielniéjszych w świecie seansów. Nie takie potwory on już opanował.

DER ZIPFEL — Tak jest, panie. /do Książąt:/ — Odwalcie pokrywy, stare niedźwiedzie i won!! /Bojarzy odwalają pokrywy wśród zgrzytania gwoździ od dołu i z wrzaskiem piekielnego strachu uciekają, tłocząc się we drzwiach. Z pak rozlega się ptasie skrzeczenie. Wicher dmie. Śnieg wali przez okno./

KSIĘŻNA /podchodząc/ — Ach, co za miłe potworki! W nich jest zaklęta tajemnica naszej wspaniałej przyszłości. To są nasze talizmany, mascotty naszych zwycięskich, sztucznych konstrukcji duchowych.

MISTRZ /trochę drżącym głosem/ — Ja sam widzę je po raz pierwszy. Nowe państwo największej dziczy, złączonej z najwyższą kulturą, jest pewnikiem przy-