Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapromieniała radością.
— I ja czuję, jak odmłodniałeś. Gdym cię pierwszy raz ujrzała, szedłeś zgarbiony, a usta kurczył ci co chwilę brzydki, chorobliwy uśmiech. Potem spostrzegłam, że ciało twoje stawało się dumniejsze i pewniejsze, i gdy pewnego dnia szedłeś przez ulicę — nie widziałeś mnie, ale ja szłam pełna szczęścia i podziwu za tobą — szedłeś z głową dumnie wzniesioną, jak król szedłeś między ludźmi... I to ja — ja to zrobiłam?
— Tak, ty, ty...
Wziął jej ręce i całował je gorąco z niemą wdzięcznością.
Nagle porwała się z miejsca.
Mój Boże! o mało, że nie zapomniałam. Muszą ci przecież pokazać moje skarby. Zaczęła szukać kluczy.
Wyjęła z szuflady puzderko i zaczęła wydobywać z niego jeden skarb po drugim: ciężki złoty łańcuch z wielkimi ametystami, parę kosztownych starożytnych pierścieni i szpilki brylantowe.
To było całe jej dziedzictwo. Jedyna własność którą uratować zdołała. — To jedyna rzecz, którą kocham po za tobą; chowam te klejnoty, nie będę ich nosiła, póki do ciebie nie przyjadę, wtedy dopiero w pierwszy zaraz wie czór ustroję się w nie do ciężkiej sukni jedwabnej, aby ciebie uczcić, ciebie. — Patrzaj tylko, patrz — czy to nie wspaniałość? Włożyła łańcuch na szyję.