Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Naraz czuł jak niebo obwisło, czuł je tak blizko siebie, mógłby je rękoma pochwycić.
I z wrastającem zdziwieniem ujrzał jak krwawoczerwone kształty na niebie wyrastać poczęły, dziwne jakieś kształty, coś jakby jakiś czarowny krajobraz, to znowu wyspa, ależ nie, to było olbrzymie miasto.
Widział dokładnie pałace, mury i stołpy, wysmukłe minarety wystrzeliwały wieżyczkami w niebo, słyszał odgłos dzwonów, gdyby jakąś daleką kołysankę...
A wszystko do czerwieni rozpalone, z niebieskawym połyskiem damasceńskiej stali, poza tem wyłoniła się łąka z podartych strzępów mgieł porannych, a w dalekiej głębi sterczał ponad wszystkiem czarny wał lasu.
Naraz, zapłonęły wszystkie szczyty płomykami złota, dachy pałaców paliły się w strumieniach złota, złociły się szerokim szlakiem mury i wieże obronne, las oblamował się drobnym skrawkiem złota, złotem rozkwitła łąka, i wszystko to złoto zaczęło — nabierać życia, lać się, wznosić i opadać na przemian, pochłonęło purpurę, wcinało się ognistymi klinami w ciemny błękit i czerń, miasto się rozwiało, łąka wczołgała się w las, przerażona potopem złota, las odczepił się od ziemi i rozpłynął się niebieskawym obłokiem na niebie.
I wszystko złoto, co miasto i łąki i lasy stopiło, wchłonęło niebo w swe czeluści, wzniosło się w górę, rozciągało się, kurczyło, tworzyło pierścienie i ogniwa, aż od