wschodu do zachodu rozciągnął się płomienny łańcuch, co objął całe niebo, olbrzymi łańcuch z wielkimi ametystami i miliardem dzikich dyamentów...
Obudził się, myśli jego były błędne, głowa ciężyła mu kamieniem. Powstał i patrzył długo przez okno. Kasztany stawiały się wściekłemu rzężeniu burzy, obłoki pryskały, to znowu skłębiały się w chmurne bałwany, a naraz gdyby struga lepkiego złota spadła pierwsza błyskawica...
Nie słyszał grzmotu, nie widział błyskawic, myślał tylko o jej skarbach, o jej łańcuchach, wysadzanych perłami i ametystami.
I przypomniał sobie, jak mu pokazywała swoje klejnoty. To przecież niezmierne bogactwo, za to mogliby żyć spokojnie cały rok.
Dziwna rzecz, że już dawniej o tem nie pomyślał:
Ale nie chciał o tem myśleć. Lepiej zmarnieć, niż żądać od niej, by sprzedała to, co tak ukochała. A zresztą na co by się to zdało? Te parę miesięcy przeleciałyby, jakby z bicza trzasł, a potem — potem?
„Wszelką ofiarę spełnię dla ciebie, niema niczego na świecie, czegobym dla ciebie nie poświęciła. Zażądaj, a będzie dla mnie szczęściem i najwyższą rozkoszą moją duszę, moje wszystko dać Tobie...“
Słyszałem naraz te słowa, słowa miłości w ów wieczór, kiedy mu swój szatański skarb pokazywała.
Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.