Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

A równocześnie zaśmiał się szatan zwątpienia i niewiary:
— Spróbuj więc — zobacz, czy jej miłość jest dość silna, by ponieść dla ciebie tę maleńką ofiarę, teraz, właśnie teraz, kiedy jesteś słabym i bezsilnym...
Wściekał się na szatana!
Ale zwolna zrozumiał, że nie on cierpi i walczy tylko jakieś głębokie przeczucie w nim. A nuż nie jest w stanie poświęcić swych klejnotów. A nuż tak je kocha, że z niemi rozstać się nie może!
Dygotał jak w febrze. Przed jego oczyma tańczył złoty łańcuch, ametysty śmiały się w niebieskich mgłach, a dyamenty sypały iskry ognia.
I widział, jak idzie ku niemu, tak błogo i cicho, jak noc gdy pole znachodzi.
Jej włosy skrzyły się blaskiem tysiąca długich złotych igieł z wielkimi dyamentowymi łebkami. Właściwie nie widział włosów, tylko jedną siatkę dyamentów.
I szła ku niemu coraz bliżej, stała tuż przy jego łóżku, ale słowa nie przemówiła.
Zerwał się gwałtownie.
Czego chcesz? — zajęknął.
Siadła z cichym uśmiechem na krawędzi jego łóżka, przechyliła się nad nim, oddech jej obezwładniał go i czuł w strasznem przerażeniu, że ciało jego krzęśnie, lodowacieje, a członki kostnieją.