Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

I widzi, jak wyciąga jedną szpilkę po drugiej, trzyma ją długo pod światło, obraca je i podnosi i cieszy się ich blaskiem.
A naraz gwałtownem pchnięciem przekłuła mu szpilką rękę. Wstrząsł się z bólu, chciał krzyknąć, ale ból zadusił krzyk.
I coraz wyciągała szpilki z swych włosów, trzymała je pod światło, cieszyła się ich blaskiem i wpychała mu je w piersi, w ramiona, w krtań, w serce...
Rozszalały się jej ręce, z gwałtowną szybkością chwytała szpilki, przebijała jego ciało, kłóła, sztyletowała, krew wytryskiwała w cieniutkich promieniach, plamiła ciało. Oczy słupem mu stanęły w nieludzkiej męce, a przez jego śmiertelne rzężenie wykrzykiwało jej dzikie szyderstwo. Tu masz moje złoto — tu masz moje dyamenty?
Ochłonął — stał w środku pokoju i drżał:
— Te sny do obłędu prowadzą — szeptał do siebie.
— Sprobujże, sprobujże, sprobuj — szydził szatan. Nie śmiesz? Chcesz wierzyć na ślepo, bo się obawiasz, że nie sprzeda głupich klejnotów, by się z tobą połączyć? Ha, ha... czy pomnisz, co jej mówiłeś w ów wieczór?
Mam ci powtórzyć? Nigdy nie wierzyłem w miłość, teraz wiem po raz pierwszy, że niema ofiary, którejbyś nie zdołała dla mnie ponieść! Pamiętasz? Niechże sprzeda swój skarb! Rzuć ofiarne pieniądze w błoto, ale bę-