Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

dziesz przynajmniej wiedział, czy tak cię kocha, jak chcesz być kochanym.
Tak się jeszcze nigdy nie męczył.
Siadł przy oknie. Burza przebrzmiała. Ponad lasem kasztanów rozbiła tęcza swój potężny łuk, a w mglistych oparach dymiącej się ziemi widział blade kwiecie, co wonią swoją głuszyło jego ból i spływało w serce rozkoszą zapomnienia.
I znowu widział, jak idzie ku niemu z mglistych dali poprzez jasne morze. Główka jej promieniała błogiem szczęściem. Śmiała się jak dziecko i szła wolno jak dziecko, co wielki ciężar dźwiga.
Leżał w piasku na brzegu i śmiał się, całem sercem śmiał się. I ona się śmiała. Bawiło ją to, że zaledwie ujść mogła, tak ją ciężar niesiony we fartuszku, do ziemi stłoczył.
Wybiegł jej naprzeciw, ale już była u brzegu i pełną ręką zaczęła wyrzucać klejnoty z swej sukni. I rozpaliło się złoto i drogie kamienie w gorących żarach na piasku.
Padła mu na szyję.
Patrz, mój królu! To wszystko Twoje! Ale pozwól tylko, że przy Tobie zostanę. I abyś nigdy odemnie nie odszedł i mnie nie opuścił. Aby dusze nasze w tęsknocie się nie trawiły.
I przytulała się do niego i płakała łzami szczęścia.