Cała biała płaszczyzna dachów wyglądała jak święty a tajemniczy ornament, złożony z mistycznych arabesków.
A było to, jakby ręka potężnego maga wyrąbała w białej powierzchni potężnej skały, święte runy najgłębszych swych tajemnic.
Z wyżyny Alkazaru wyglądało miasto, jak gdyby nie było budowane, ale w kamieniu wydrążone.
Przed jego oczyma rozścielało się miasto gdyby straszny, olbrzymi grób katakomb, opanowany Alkazarem, co wyniośle, poważnie i surowo smukłemi wieżycami wystrzelał w niebo ponad miastem.
Dreszcz przeszedł mrowiem przez niego, kiedy pomyślał, że zstąpi do tych katakomb.
Znał wprawdzie wszystkie zaułki, ulice i uliczki, znał ich skręty i sploty, ich krzyżowania i rozstaje; wiedział, że nie mógłby się w tej zawikłanej sieci ulic zagubić, a pomimo tego czuł jakąś tajemną grozę i przestrach, że mógłby się zabłąkać, lata całe błądzić w tym labiryncie i nigdy już z niego nie wyjść.
A nie było nikogo ktoby mu mógł pokazać drogę, bo miasto było martwe.