jego pamięci jakaś wysoka, pyszna pani z papierosem w ustach, z kijem bilardowym w ręku, kuszącymi, wyblakłemi oczyma, mdłym, nęcącym uśmiechem a koło niej kilku czychających samców-wielbicieli, na razie pokornych, usłużnych psów, którzy w głębokiem nabożeństwie wyczekiwali, rychło-li na którego z nich kolej nie przyjdzie.
A przecież tej pani, która nawet jego ojczystego języka nie znała, pani, tak dla niego obcej, że na wszystko, co mówiła, co robiła, miał tylko wzgardliwe wzruszenie ramion, dał swoje nazwisko, przywiózł ją do siedziby swych ojców i praojców — na co? po co? Cóżby to było?!
Dla jakiegoś dziecinnego — nie! głupio-snobicznego à rebours, bo przecież doskonale znał całą jej przeszłość?
Myślał zimno i natężenie, jak gdyby jakąś zawiłą zagadkę chciał rozwiązać.
Czasami zdawało mu się, iż działał w jakimś mrocznym stanie, w którym człowiek całkiem nie jest odpowiedzialny za to, co czyni — czytał kiedyś o kimś, który po kilku tygodniach oprzytomniał aż gdzieś w Kalkucie i żadną miarą nie zdołał pojąć, jak się tam dostał — czasami myślał z głębokim wstydem, że może uległ dziecinnej, niedojrzałej sugestyi, która się każe biednym studentom rujnować doszczętnie dla jakiejś okrzyczanej i osławionej subretki, czasami posądzał się o prostą, samczą próżność, by w współzawodnictwie z tylu innymi ubiedz ich w tym wyścigu i — coute que coute — chociażby kosztem wstydu i wstrętu zwyciężyć... nad miarę przykrą była mu myśl, że chcąc chełpić się zwycięstwem, sam się wplątał w jej sieci i został zdobyty... a może — może nawet padł ofiarą złudzenia — może spodziewał się tam głębi, gdzie była tylko mielizna, może starał się przeczuwać moc miłości w duszy, która była doszczętnie spopielona — nie! głupstwo! tak płytka dusza, spopielić się nie może — może starał się rozpacznie widzieć tam przepiękny kwiat, gdzie brudne, szaro-
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.