Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Szli długą chwilę w wysokiej trawie i zielsku, które im po ramiona sięgało, ale szli raźnie, bo grunt był wprawdzie miękki, uginał się pod ich ciężarem, ale ich niósł.
Teraz weszli na torfowisko.
Z jednej i drugiej strony głębokie rowy, z których już dawno torf wydobyto, teraz wodą zalane, a między jednym i drugim wązka i niebezpieczna ścieżka, bo grunt się pod nogami obsuwał, a każdy ślad stopy w tej chwili wodą naciekał.
Szli z największą ostrożnością, bo co chwilę któryś z nich wpadał w lepką, kruchymi korzeniami pogniłych roślin zaledwie zespojoną ziemię: wyciągnął jedną nogę z moczaru, to grzązł tem głębiej tą, na której ciężar całego ciała spoczywał. A ścieżka stawała się coraz węższą, tak, że w końcu trzeba było się na brzuchu czołgać.
Natknęli na poprzeczny rów, gęsto zielskiem zarosły.
Przystanęli.
Oksza wiedział, że Wojtek doskonale musiał być obeznany z tymi przeklętymi moczarami, że bez wielkiego trudu znalazłby jakieś obejście, jakąś inną i bezpieczniejszą drogę, ale Okszy w głowie pomieścić się nie chciało, by jego mógł Wojtek Cylka — ten sam Wojtek — prowadzić. Przecież nie z Wojtkiem, tylko z samym Panem Zastępów zawarł był przymierze, mocą którego nikt siedmioraką śmiercią karan nie będzie za śmierć jego.
— Stój na brzegu i trzymaj mnie za rękę, rozkazał i zsunął się w rów, ale w tej chwili uczuł, że się zapada.
Wojtek zaszył się ostrożnie nogami w brzeg rowu i krzepką dłonią wyciągnął oficera.
— Tędy nie można, mruknął — to są zapadliska — tu moglibyśmy wszyscy potonąć.
Szli wzdłuż rowu i dostali się na małą oazę, gdzie już twardszy grunt pod nogami uczuli.
Oksza ściągnął buty, wylał z nich czarną, gęstą wodę