Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

jedyna rada, to zważać, by ją puścić naprzód, bo widzisz skąd idzie i kędy idzie — i wtedy puszczaj śmierć naprzód!
Chciwemi, łapczywemi uszami słuchał Oksza tych wywodów. Tak! tak! Trzeba zawsze śmierć puścić naprzód — niech ona prowadzi. Był zdumiony głębokością tego spostrzeżenia, chociaż nie zdołał zrozumieć, na czem polegała jego głębokość.
A równocześnie zauważył z głębokim niepokojem, że myśli jego się plączą, stają się dziwnie rozbieżne i w żaden sposób ich skupić nie może.
Miał wrażenie, że jest na jakimś wysokim szczycie: raz po raz tonął całkiem w oceanie grubej mgły i na jeden krok przed sobą nic nie widział — raz po raz rozrywały się na chwilę ciężkie zwały mgieł, i widział jak przez wązkie okienko, wykrawek piętrzących się wokół niego gór, i znowu nic: tylko mgły. A przecież na to się wdzierał w straszliwym trudzie, by ujrzeć ten ruchomy kamień na szczycie, jak się z Januszem w przepaść stacza — a może to była właśnie ta śmierć, którą trzeba naprzód puścić, by sama prowadziła i nie mogła znienacka z tyłu człowieka pochwycić?
— Teraz dostaniemy się na drogę, szepnął Wojtek.
Szept Wojtka w tem ciężkiem milczeniu rozświetlił grube opony mgieł.
Oksza oprzytomniał.
Dostali się istotnie na szeroką miedzę, suchą jak pieprz, choć co prawda miałką, jak głęboki dywan perski.
Oksza już teraz Wojtka o nic nie pytał.
Puścił śmierć naprzód.
To już był powinien dawno zrobić.
Przecież nigdy się za niczem tak nie ubiegał, jak właśnie za tem, co było dlań najodleglejszem — by to osiągnąć, nawet przed żadną i najpotworniejszą zbrodnią nie byłby się cofnął — przecież już nawet ją był popełnił — zatrząsł się cały: znowu