Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

zamajaczyły mu się kontury gór, głębie przepaści, strome szczyty: zamykał gwałtownie w sobie oczy, by na to całkiem oślepnąć, ale na próżno...
W mózgu jego powstała jakaś dziwna plątanina linii, kształtów, barw, roztoczy ognia i zmierzchów — zamknął okna duszy, a oczy jego wybiegały na strome szczyty — zdawały się już być ślepe, a widział dokładnie u stóp swoich bezdenne przepaści i widział on ruchomy kamień, który się zwalił pod ciężarem Janusza, a który on był pchnął w dół — całkiem a całkiem temu przypadkowi nie winien — widział go, jak leci w przepaść — ale dziwne: nie jako jakiś ciężar — przeciwnie: gdyby jakiś glob niebieski podlegający wszelkim prawom, jakim każde ciało niebieskie podlega — i to nie! ów kamień, czy też glob dostał się w tej bezdennej przepaści na jakiś punkt, w którym się siły przyciągające nawzajem znoszą — więc widział go, jak leciał w dół i wybiegał pod górę, znowu opuszczał się w dół i z nieubłaganą pewnością znowu się podnosił, a na tym huśtającym się kamieniu, czy też globie niebieskim siedział Janusz Godziemba i patrzył bezustannie na niego w głuchem, ponurem skupieniu, a na krawędzi bezdennego leju, w którym się ten dziwaczny cud odbywał, leżała żałobą okryta niewiasta i wyciągała rozpacznie ręce za onym człowiekiem, który raz po raz znikał i znowu się ukazywał — a nie patrzył on człowiek na oną niewiastę w rozpaczy, tylko bezustannie na niego, a każde jego spojrzenie, to szarpiący odłamek szrapnelu: cała dusza jego z tysiąca ran broczyła...
Oksza wił się z bólu: ta potworna wizya do obłędu go doprowadzała.
Zawstydził się nagle; bo to najodleglejsze, za czem tak gonił, to, co mu się zdawało spoczywać na ostatnich krańcach świata — stało mu się nagle najbliższem i najuchwytniejszym celem: Smierć!
Dlatego puścił ją naprzód, by mógł każdy jej krok śledzić,