Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

a już legł z rozpłataną czaszką — już się skrzyżowała jego szabla z szablą dziwnie krzepkiego oficera, rozpoczęła się zaciekła walka. Oksza poczuł, że krew mu po twarzy ścieka, zawrzało w nim: jedno gwałtowne cięcie, a szabla oficera, wytrącona z ręki, wyprysła w górę, jeszcze jedno gwałtowniejsze cięcie: oficer się zachwiał, krew strumieniem buchnęła z rozpłatanej piersi — wyciągnął ramiona w górę i padł na wznak.
Ale Oksza nie troszczył się już o niego — ujrzał uciekającego sołdata, puścił się za nim, kule świstały wokół niego, na nic nie zważał, dopadł go wreszcie, nie zważał na błagalnie wyciągnięte ramiona: nie było w nim ani litości, ani pardonu, bo był przez Pana pomazany, by niósł zagładę i zniszczenie.
Nagle opamiętał się: śmierć, którą puścił naprzód, znikła mu nagle z oczu — widział natomiast kilka trupów rozciągniętych na ziemi — a między nimi ujrzał Wojtka. — Chwilę popatrzył skamieniały — odetchnął głęboko, czuł, jakby się jakiś straszny ciężar z jego duszy uwalniał i staczał w jakowąś przepaść, ale nic nie wiedział, coby to było — podszedł bliżej, patrzył w szeroko rozwarte, bielmem zaszłe oczy Wojtka i nijako się od nich oderwać nie mógł — bo te oczy wydały mu się nagle czelustną przepaścią, taką samiuteńką, w jaką się ów ruchomy kamień był zwalił i znowu ujrzał potworną wizyę: ów kamień — glob niebieski, który wzlatał w górę i znowu opadał w dół — i znowu się ukazywał — a na tym huśtającym się kamieniu, czy globie siedział Janusz Godziemba i patrzył nań bezustannie z jakimś straszliwym, złowrogim wyrzutem.
To nie ja! To On! krzyknął nagle przeraźliwym głosem oszalałej radości.
Bo na tym globie nie siedział Janusz — nie! gdzież tam: to był jakiś potworny, chimeryczny symbol całej ludzkości, rozszarpującej się w rozjuszonym obłędzie w kawały, wijącej się w straszliwych konwulsyach bólu, gniewu i zawiści.