Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Ciężkiemi chmurami zaciągnięte niebo świadomości Okszy zwolna na chwilę przecierać się jęło.
Przynajmniej miał teraz jakieś oparcie — Grzela z Górnym podciągnęli go pod stodołę i złożyli na snopku żyta:
— Wyżej!
Podłożyli mu pod głowę jeszcze jeden snopek....
W Okszy rozigrał się ostatnimi odruchami — wódz...
Ale ponieważ trudno mu było głosu dobyć, więc mówił oczyma.
Grzela wszystko rozumiał.
— Sroka poleciał do najbliższego posterunku — Wojtek, Kruk zabici — psiarstwo, co nie wyginęło, to tam spętane leży.
Oksza powiódł oczyma: w pobliżu leżało kilku skrępowanych sołdatów, ale to już mu całkiem było obojętne, bo widział, jak śmierć, którą był przed chwilą z oczu stracił przykucnęła cicho opodal niego, ale już cierpliwa, spokojnie czekająca.
I uradował się w sercu swojem, albowiem wiedział, że śmierć jego przez Pana siedmiokroć razy pomszczoną zostanie.
Przymknął oczy i jął na nowo wędrować po szczytach, turniach iglastych, aż do onego miejsca, z którego nad czelustną przepaścią on ruchomy kamień się zakołysał i wraz z Januszem w głębie się stoczył.
Siedział na krawędzi przepaści w przedśmiertnym lęku, bacząc, czy ów kamień się nie pokaże z Januszem, siedzącym na nim, jak to już był przywykł go widzieć.
Nic!
Jeno głucha, ciemna przepaść pod nim.
Jeno znowu nagle od strony wschodu, gdzie stał ów kamień, góry w ogniu stanęły.
I było to znowu, jakby z niewidzialnych źródeł lała się z poza turni, wierzchołków, grzbietów górskich, wśród których