Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

szych porównań, w któreby jej nie był przystrajał, gdyby w pychę egzotycznych kwiatów.
Głębiej i sumienniej zapatrzył się w siebie:
Istotnie nic nie pozostało z tych kilku lat pożycia, pełnego ironicznego podstawiania nogi, przez którą arcymądry, o wszystkiem wyrokujący mózg jego przez baranów-wielbicieli podziwianej pani bezustannie najpocieszniejsze koziołki wywracał, dawno puścił w niepamięć lata, pełne niesmaku nad szyderczo-grzecznem, niesłuchającem słuchaniu płytkiego rozumowania, przeżuwania obcych myli, wyławiania jego własnych słów i wykoszlawiania ich znaczenia...

Słońce już zaszło. W niebo poobciągane ciężkiemi chmurami deszczowemi wcinały się tu i ówdzie cieniuteńkie kliny purpury gasnącego światła, a coraz gęstszy zmrok zalegał szeroką przestrzeń przeciwległego ogrodu.
Pola! zawołało w nim coś drżącą miłością i spragnionem oczekiwaniem: kiedy nadejdzie?
I w tej samej chwili przerzuciła się pamięć jego do onej błogosławionej chwili, w której z najgłębszą rozkoszą wyzwolenia ujrzał się sam, bo to „nieświadome dziecko“ — roześmiał się sucho — tę przemądrą panią, którą wskutek śmiesznego wyścigowego rekordu był zmuszon żoną nazywać, uniósł jakiś młody, a piękny sokół w swoje niedostępne grodzisko.
Uzyskał wolność — klatka była na oścież otwarta!
Och, jak wtedy głęboko odetchnął w rozkosznem wyzwoleniu, jak dusza mu się rozrastała poczuciem nowej, nieznanej dotąd mocy, jaką się w nim wszystko w nowem życiu odradzało!
Ta pustynna gleba, leżąca odłogiem i ugorem, porosła ostami i zielskiem, rozkwietniła się niesłychanem bogactwem przebogatego kwiecia, a z jego krwi, z jego tęsknot, najkosztowniejszych snów i szlachetnego skarbca jego duszy, który