dotąd w ukrytych jej głębinach spoczywał, wykwitł nagle wspaniały a tajemniczy kwiat paprociany miłości — tak! teraz poznał moc i świętość miłości — do tej, którą teraz z dumą i szczęściem swą żoną nazywał:
Pola!
Z jaką rozkoszą pławił się w wspomnieniach onego miłościwego pierwszego roku, który na swej ziemi spędzili.
To jego święte zdumienie, gdy po raz pierwszy poznał miłość! Ta niewysłowiona radość i pokora, z jaką przyjął z rąk Poli jej bezgranicznie oddane, czyste, gorące serce! I wstyd, że wzamian za tą ofiarę niepokalanej czystości nie miał dość dostojnego daru, którymby się mógł wywdzięczyć! Coby tylko mógł zrobić, wydało mu się zbyt marnem i biednem, by módz swą wdzięczność wypowiedzieć...
Raz wreszcie poznał tą wielką łaskę, że kocha i jest kochanym.
Nie miał wrażenia przynależności, bo z Polą razem uczuł się nierozerwalną Jednią, zatracił poczucie jakiegoś odrębnego, indywidualnego bytu: tak doszczętnie zlały się ich dusze z sobą.
I mówić z sobą nie potrzebowali, bo w ich milczeniu nie było myśli, któreby się wzajem nie łączyły: mówili dotknięciem, spojrzeniem, a jednym ruchem wyrażali to, czegoby sobie w długiej rozmowie powiedzieć nie mogli.
Wszystkie brudy i męty jego życia zlały się w jakiś przepastny lej zapomnienia — blaskiem szczęścia ozłocił mu się świat cały.
Wszystko mu się w oczach jego przeinaczyło.
Ten park, z którym go wiązały najprzykrzejsze wspomnienia dzieciństwa, gdy się w nim krył przed srogim gniewem swego ojca, a potem nogą w nim nie postał z cynicznej dyskrecyi, by przypadkowo nie zamącić czułego tete-a-tete tej tam — splunął — z jakimś wielbicielem, teraz dopiero ukazał mu się w całej swej piękności.
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.